„Megalopolis” to osadzona w wyimaginowanej współczesnej Ameryce epicka opowieść, wyreżyserowana przez Francisa Forda Coppolę, twórcę „Czasu apokalipsy” i „Ojca chrzestnego”.
Przedziwny był to seans. Naprawdę przedziwny. Napisałbym, że trzeba to zobaczyć samemu, żeby zrozumieć, ale z drugiej strony nie mam sumienia zachęcać kogokolwiek do wybrania się na jeden z niewielu filmów w życiu, podczas których tak często zerkałem na zegarek. Umówmy się, że jakby zaintrygowała Was mimo wszystko recenzja, to idziecie na własną odpowiedzialność, ok? Zmierzmy się więc z „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli, a uwierzcie mi, że pojedynek jest to niełatwy.
Co tu się właściwie dzieje?
Akcja „Megalopolis” rozgrywa się w alternatywnej wersji naszej współczesnej rzeczywistości, w której Cesarstwo Rzymskie nie tylko nie upadło, ale stało się podwaliną współczesnej Ameryki. Widzimy na ekranie dzięki temu znajome nowojorskie widoki przeplatane elementami scenografii mniej lub bardziej podkreślającymi cesarski rodowód miasta Nowy Rzym, gdzie poznajemy naszych bohaterów. Cezar Catalina (Adam Driver), wysoko urodzony genialny architekt, wizjoner i laureat nagrody Nobla próbuje znaleźć sposób na rozwiązanie problemu toczącej miasto recesji. Trwa kryzys, który najdotkliwiej dotyka najbiedniejszą część społeczeństwa, a którego zdają się nie zauważać elity pławiące się w bogactwach i wypełniające czas hedonistycznymi imprezami.
Cezar ma w zanadrzu rozwiązanie w postaci „megalonu” – materiału, którego wynalezienie przyniosło mu wspomnianego Nobla, a dzięki któremu możliwe jest konstruowanie i budowanie najdzikszych wizji architekta ocierających się o science-fiction. Megalon ma służyć do wzniesienia tytułowego Megalopolis, eksperymentalnej dzielnicy miasta, w której dzięki niesamowitym możliwościom innowacyjnego budulca zniknie problem biedoty, mieszkania będą same dostosowywały się do potrzeb mieszkańców, a całość nie tyle ociera się o utopijne wizje, co po prostu niemalże podręcznikową utopią ma być. Wisienką na torcie z Cezara jest fakt, że umie on zatrzymywać czas na żądanie. Nie pytajcie. Wrócimy do tego później.
Odmienny koncept na rozwiązanie problemów podzielonego społeczeństwa ma burmistrz Franklin Cicero (Giancarlo Esposito), którego konserwatywne poglądy każą mu utrzymywać dotychczasowe status quo, wizję utopii oponenta krytykować jako szaleństwo i hołdować kapitalistycznym ideałom pozwalającym bogatym bogacić się coraz bardziej. Konflikt między nim, a architektem pogłębia dodatkowo fakt, że Cicero był w przeszłości prokuratorem oskarżającym Cezara w procesie mającym wyjaśnić okoliczności zamordowania jego żony. Architekt został oczyszczony z zarzutów, ale sprawę owiewa nadal mgiełka tajemnicy. Cicero ma też córkę, piękną Julię (Nathalie Emmanuel), która zafascynowana Cezarem, próbuje odkryć tajemnice jego geniuszu i osobowości. Finalnie zauroczona architektem wystawia na próbę więzy łączące ją z ojcem i dodatkowo komplikuje wzajemny konflikt dwóch mężczyzn.
W tle tego wszystkiego mamy też wątki spiskujących w celu zdobycia wpływów i władzy Clodio Pulchera (Shia LaBeouf) oraz Wow Platinum (Aubrey Plaza). Jeżeli podniosła się Wam brew podczas czytanie drugiego imienia, to śpieszę z wyjaśnieniem: tak, w tym filmie serio jest postać, która nazywa się Wow.
Jak to się ogląda?
Powtórzę się, ale: dziwnie. Nie będę zaskoczony, jeżeli „Megalopolis” trafi do tej specyficznej kategorii alternatywnych dzieł kina, mających gdzieś swoją niszową, oddaną grupę odbiorców, którzy „rozumieją o co chodzi”. Co prawda momentami wydaje się, że nawet sam reżyser nie do końca wiedział, ale raczej nikomu to przeszkadzać w takiej sytuacji nie będzie.
Rzucił mi się swoją drogą w oczy dziwnie często pomijany w opisach i recenzjach filmu dopisek „Baśń” pod głównym tytułem. Szkoda, bo to pewne rzeczy klaruje. Ten film to faktycznie jest jedna wielka pompatyczna przypowiastka, mająca nas oświecić i czegoś nauczyć (chyba). Niestety robi to w straszliwie chaotyczny i momentami nieznośnie przestylizowany sposób. Na tyle, że bardzo trudno jest przebić się przez większość czasu do sedna opowieści przez ocierające się wręcz o komizm sceny z aktorami, którzy wyraźnie sami mają problem z zachowaniem powagi. Dopisek „Baśń” wyraźnie ma sugerować, że te przerysowania były zamierzone, ale chyba nie na taką skalę i nie do tego stopnia.
Aktorsko jest przez to straszliwie nierówno i niestety widać, że to zupełnie nie kwestia warsztatu, a częściej przedziwnych dialogów, których sztuczność wywoływała co chwilę gromki śmiech zgromadzonej widowni. Po padającym z ekranu „wciąż tkwisz w marynacie z własnej moralności” cała sala trzęsła się od rechotu, a nie sądzę, żeby taka była intencja Coppoli. Polecam również scenę z łukiem (kto wie, ten wie), którą na 100% zobaczymy w memach czy tik tokach.
Widać też próby stworzenia na ekranie „nowoczesnego Rzymu” czy to zmuszając aktorów znienacka do łacińskiego dialogu czy do pokazywania nachalnych pseudo-rzymskich manieryzmów. Wychodzi to niestety średnio autentycznie i raczej drażni bardziej niż kreuje jakąkolwiek wiarygodną iluzję.
Natomiast nie można mimo wszystko nie pochwalić części obsady za odważne pójście na całość, próbę wczucia się w konwencję i po prostu dowiezienie pamiętnych kreacji. Najbardziej błyszczą tu Aubrey Plaza i wracający z wygnania Shia LaBeauf. Solidni Adam Driver, Nathalie Emmanuel i Giancarlo Esposito robią co mogą i faktycznie momentami dzięki ich wysiłkom dało się trochę wciągnąć w nurt opowieści. Dla kontrastu iluzję skutecznie rozwiewają sporadycznie pojawiający się Laurence Fishburne i Dustin Hoffman, którzy chyba liczyli na rolę u legendarnego Coppoli, ale finalnie chyba trochę sami nie wiedzą co tam robią. Wart wspomnienia jest też Jon Voight, głównie za scenę z łukiem (kto wie, ten wie). Znanych nazwisk w filmie jest zresztą znacznie więcej, ale trudno cokolwiek sensownego o nich powiedzieć, poza tym, że tak, owszem, pojawili się na ekranie i coś zagrali.
To może chociaż pięknie to wszystko wygląda i brzmi?
Tak i nie. Z jednej strony widać, że masa pieniędzy poszła w scenografię, ale czuć mimo tego niedoszlifowanie całości. Efekty specjalne kłują momentami w oczy nieporadnością, a mocno widoczny green screen potrafi zepsuć potencjalnie epickie, pięknie zakomponowane coppolowskie kadry. Widać w tym oczywiście ślady zamierzonej stylizacji i jakiegoś wizualnego konceptu, ale zbyt to nierówne i chaotyczne, żeby skutecznie sprzedać widzowi spójną artystyczną wizję. Podobały mi się za to autentycznie sceny na wieży z zegarem gdzie czuć było mocno baśniowy klimat, ale to jeden z kilku nielicznych wyjątków. Problematyczny był dla mnie też momentami montaż, który potrafi skutecznie wybić z rytmu i „zgubić” widza.
Muzyka była – i to też niestety tyle co można o niej powiedzieć. Jest poprawnie ilustracyjna i spełnia swoją rolę, ale trudno szukać tu motywów, które będzie się pamiętać.
O czym „Megalopolis” właściwie jest?
To wie chyba tylko sam Coppola, ale nawet co do tego mam trochę wątpliwości. Na powierzchownym poziomie to film o konflikcie potężnych sił w toczonym kryzysem mieście. Na trochę głębszym – o triumfie postępu nad konserwatyzmem, sztuki nad komercją czy duszy nad ciałem. Ewidentnie czuć, że reżyser próbuje nam objawić jakieś głębokie prawdy, ale albo sam się w tym gubi albo jest tego wszystkiego po prostu za dużo na raz. Na kulturowym poziomie, niedostępnym raczej dla przeciętnego polskiego widza można też doszukiwać się nawiązań do przemian urbanistycznych w USA wprowadzanych przez pierwotnie niezrozumianych, a docenianych po latach wizjonerów takich jak Robert Moses. Ta wielowarstwowość świadczy z jednej strony o ogromnej dojrzałości i świadomości Coppoli jako wyrobionego twórcy, a z drugiej widać w tym typowy dla legend takiego kalibru brak hamulców i dystansu do swojej wizji.
Elementy fantastyczne, takie jak umiejętność zatrzymywania czasu przez Cezara czy geneza powstania megalonu to po prostu kolejne metafory, które oczywiście mają w sobie pewien urok, ale widza, któremu umknęła „Baśń” w podtytule, a który jeszcze do tego przeczytał, że „Megalopolis” to epopeja scifi (bo i takie widziałem próby zachęcenia szerszej widowni), będą tylko dodatkowo frustrować.
„Megalopolis” to film, który na pewno znajdzie swoją grupkę oddanych fanów, ale szeroka widownia będzie zawiedziona. Trudno pozbyć się wrażenia, że powstał głównie dla samego reżysera. W przypadku Coppoli trzeba mu oddać to, że z jego dorobkiem mógł sobie na coś takiego pozwolić, ale niestety trudno oczekiwać przez to powszechnych zachwytów i wysokiego box office’u.
Koniec końców film ogląda się trochę czekając na kolejne nieplanowane komiczne akcenty, co chwilę sprawdzając – ile jeszcze do końca. Nie jest to doświadczenie, którego się spodziewałem po twórcy takiego kalibru. Nie zachwyca epickość, nie porywają metafory, nie wzruszają emocje. Na plus jednak na pewno można zaliczyć mocny potencjał memiczny filmu i fakt, że chcąc nie chcąc, pamięta się z niego sporo na drugi dzień. Może to i lepsze niż gdyby zostawiał widza zupełnie obojętnym.
Myślę, że na streamingach „Megalopolis” dostanie skrzydeł, ale w kinach nie spodziewam się tłumów. Jeśli zaintrygowała Was ta recenzja – idźcie, ale nastawcie się raczej na kino eksperymentalne niż na epickie widowisko, które wysadzi Was z kapci. Dla chętnych, żeby posłuchać więcej anegdot i przemyśleń o filmie zapraszam do Menu Głównego – podcastu, który prowadzimy z Leszkiem Krupińskim. Rozkładamy tam popkulturę na części pierwsze i przyrządzamy z nich najróżniejsze przysmaki. Serdecznie zapraszam.
dystrybucja: Gutek Film
Podsumowanie
Epicka wizja legendarnego reżysera, która niestety potyka się o własne nogi i błyszczy zupełnie nie tam, gdzie planował sam Francis Ford Coppola.
Zalety
- brawurowe kreacje Plazy, LaBeaufa i kilku innych,
- memiczność,
- zdjęcia.
Wady
- przesadzona stylizacja i chaos,
- scenariusz / dialogi,
- nieplanowana śmieszność (chociaż to w sumie zaleta),
- przesadne nadmuchanie pompatycznymi metaforami.