Miś Paddington wraz z rodziną Brownów wyrusza w daleką podróż do Peru, aby odnaleźć, zaginioną w tajemniczych okolicznościach ciocię Lucy.
Przyznaję się bez bicia: mam ogromną słabość do filmów z Paddingtonem, więc będzie to recenzja totalnie subiektywna z perspektywy fana nie tylko dwóch pierwszych części, ale też książek. Nic nie mogę (i nie chcę) poradzić na to, że moje wewnętrzne dziecko kupuje bez zastanowienia to połączenie prostoty, ciepła, dobroci i rodzinnej atmosfery, opowiadanej z perspektywy misia z Peru, adoptowanego przez rodzinę Brownów w Londynie. Naprawdę odpoczywa mi głowa, gdy oglądam Paddingtona starającego się zachować przesadnie poprawne brytyjskie maniery mimo wpadania co chwila w kolejne tarapaty. Nie ma w tym też zupełnie nieudolnego, taniego slapsticku – jest absolutnie urocza ślamazarność i prostolinijna chęć bycia zawsze uprzejmym misiem, niezależnie od sytuacji. Bardzo mi to pasuje, podobnie jak brak ciągłych krzyków i przejaskrawionych gagów, które wypełniają znaczną część współczesnych filmów dla dzieci. Zapraszam do mojej recenzji filmu „Paddington w Peru”.
Syndrom kolejnej części
Kolejne odsłony niemal każdej popularnej serii noszą zazwyczaj piętno „odcinania kuponów” w imię przedłużania cyklu przynoszącego zysk. Z przyjemnością stwierdzam, że nie jest to jeden z takich przypadków. Mimo kilku zmian, takich jak Emily Mortimer zastępująca Sally Hawkins w roli mamy Brown czy Dougal Wilson zamiast dotychczasowego Paula Kinga na stołku reżysera, nie czułem żadnej radykalnej różnicy w jakości czy tonalności serii. Szczególnie pozytywnie zaskakuje debiutujący w długim metrażu nowy reżyser, dotąd kręcący głównie spoty reklamowe. Jedyne, co ewentualnie można „Paddingtonowi w Peru” zarzucić, to pretekstowa fabuła, która oczywiście tworzy przed bohaterami problemy tylko po to, aby można było je w ciekawy sposób rozwiązać, ale robi to w sposób tak zgrabny i niewymuszony, że zupełnie się tego nie czuje. Film nie obraża przy tym inteligencji widza, nawet w bardziej wymagających momentach zawieszenia niewiary.
Gdzie jest ciocia Lucy?
Historia zaczyna się, gdy Paddington otrzymuje list od stęsknionej za nim cioci Lucy, spędzającej misiową emeryturę w Domu Spokojnej Starości dla Niedźwiedzi w Peru. Szybko okazuje się, że jest to doskonały pretekst dla rodziny Brownów, aby wybrać się do niej z wizytą. Chęć zintegrowania podczas podróży dorastających i oddalających się od rodziców dzieci to z kolei kwestia, która szczególnie leży na sercu mamie Brown. Ojciec rodziny z kolei będzie miał szansę udowodnić sobie oraz nowej szefowej, że nie boi się podejmować ryzyka. Po dotarciu na miejsce okazuje się jednak, że ciocia Lucy zniknęła w tajemniczych okolicznościach. Rodzina wyrusza więc do peruwiańskiej dżungli, podążając śladem pozostawionej przez nią enigmatycznej mapy ze wskazówkami.
Fabuła jest, jak widać, raczej prosta i głupiutka, ale rozwija wszystkie wątki naprawdę zgrabnie. Film jest w pełni świadom tego, czym jest, i nie próbuje niczego rozgrywać przesadnie na serio jednocześnie umiejętnie operując humorem. Sprawdzona w poprzednich częściach formuła nadal działa świetnie: jest ciepło, miło, radośnie, rodzinnie i co jakiś czas mamy okazję się powzruszać. Zaskoczeń raczej brak, ale kompletnie nie przeszkadza to w dobrej zabawie. Oczywiście, że historia kończy się dobrze. Oczywiście, że spotykamy po drodze kolejne postacie, które pomogą w poszukiwaniach. Oczywiście, że rodzinne więzy pozwolą przezwyciężyć przeciwności. Twórcy nie silili się na oryginalność, wykorzystując zamiast tego największe atuty historii i jej bohaterów.
Festiwal gościnnych występów
Kolejna część nie mogła się obyć bez nowych twarzy w obsadzie. Kapitanem łajby, którą rodzina Brownów płynie przez dżunglę, jest Antonio Banderas, a Matkę Przełożoną w Domu Misiowej Starości gra Olivia Colman, która – co tu kryć – przy okazji trochę kradnie film. Widać, słychać i czuć, że świetnie odnalazła się w konwencji, a na kolejne sceny z nią czeka się z niecierpliwością. Dosłownie na chwilę pojawia się także Hayley Atwell jako szefowa taty Browna.
Nie sposób nie wspomnieć o polskim dubbingu, który, choć naprawdę dobry (szczególnie Maja Ostaszewska jako Matka Przełożona), nie zastąpi mi osobiście Bena Whishawa jako Paddingtona. Na tej samej zasadzie: widzieć Colman i Banderasa, ale nie słyszeć ich głosów, to jednak dla mnie spory problem w odbiorze ich ról.
Nie chciałbym tutaj urazić nikogo z branży dubbingowej – niech nikt mnie opacznie nie zrozumie: to jest naprawdę dobrze zrobiony dubbing. Mam po prostu osobisty problem z tym, że mój mózg zgrzyta synapsami, gdy widzę aktorów mówiących nie swoimi głosami, w języku dla nich nietypowym. To film dla dzieci, więc potraktujcie to jako narzekania starego dziada, który może spokojnie poczekać na wersję z oryginalnym audio na streamingu.
Marmolada dla oczu
Obiecałem sobie, że wspomnę o wizualnej stronie filmu, bo ta naprawdę potrafi zachwycić. To nie jest, oczywiście, spektakularny festiwal kosmicznych efektów specjalnych, ale mimo to byłem pod dużym wrażeniem tego, jak przepięknie wygląda dżungla, przez którą przedzierali się Brownowie. Świetna jest też animacja i wygląd samego Paddingtona, które w pierwszej części miały jeszcze pewne niedociągnięcia. Teraz, na zbliżeniach, możemy dosłownie liczyć pojedyncze włoski na pyszczku misia, a efekt „wstawienia” między żywych aktorów jest bezbłędny.
Podsumowując – „Paddington w Peru” to nadal świetne, dobrze zrealizowane kino zarówno dla dzieci, jak i towarzyszących im rodziców. Historia ma piękną i ciepłą puentę, przy której może polecieć niejedna łezka. Fanom Paddingtona trzecia część z pewnością przypadnie do gustu, a ja osobiście czekam na kolejną.
dystrybucja: Kino Świat
Podsumowanie
Kwintesencja kina familijnego. To świetna, dobrze zrealizowana produkcja – zarówno dla dzieci, jak i towarzyszących im rodziców.
Zalety
- to wciąż ten sam Paddington, którego zdążyliśmy polubić,
- ciepła, rodzinna atmosfera,
- Olivia Colman :D,
- tempo i humor.
Wady
- poza prostotą historii wad nie stwierdzono. 🙂