Uciekinier – RECENZJA – Nowy bieg, nowe zasady gry

12 listopada 2025
0
3.75/5
Opis:

Zdesperowany brakiem środków na leczenie dziecka, żyjący w futurystycznej dystopii Ben Richards (Glen Powell) dołącza do morderczego reality-show. Jeśli przeżyje przez 30 dni, nie będzie musiał się już nigdy martwić pieniędzmi. Najpierw jednak musi uciec nie tylko przed elitarnym oddziałem łowców, ale i przed całym, próbującym go dopaść, światem.

Z remake’ami klasyków kina wiecznie są problemy. Zrobisz zbyt podobny do oryginału? Nuda i wtórny. Zbyt inny? E, oryginał lepszy i w ogóle co to jest, nawydziwiali bez sensu. Rzadko kiedy trafia się taki, żeby wszyscy byli zadowoleni. Zapraszam do mojej recenzji filmu „Uciekinier”!

„The Running Man” też raczej podzieli publiczność. Jeżeli oczekujecie remake’u kultowego w niektórych kręgach filmu ze Schwarzeneggerem z 1987 roku, to czeka Was kilka niespodzianek. Zupełnie inaczej będzie jednak, jeśli od lat czekaliście na znacznie wierniejszą książkowemu oryginałowi Stephena Kinga wersję, która w dodatku sprawdza się jako bardzo kompetentne kino akcji.

 

Hail to the King, baby!

Stephen King na początku swojej kariery publikował też równolegle jako Richard Bachman. Napisał wtedy cztery opowiadania (znane jako kolekcja „The Bachman Books”): Rage, Long Walk, Roadwork i The Running Man, z których to ostatnie na tyle zwróciło uwagę i pobudziło wyobraźnię Hollywood, że prawa do kinowej adaptacji wykupił producent Rob Cohen. Zaowocowało to filmem „The Running Man” w reżyserii Paula Michaela Glasera (tak, tego ze „Starsky i Hutch”), który ani specjalnie nie rozbił box-office’u ani nie był też najbardziej znanym akcyjniakiem z Arnoldem. Nie był też specjalnie wierną adaptacją opowiadania, a bardziej przemieloną przez hollywoodzkie studia i producentów luźną jego wersją.

Na szczęście nie zmieniono przynajmniej podstawowego, całkiem świeżego jak na tamte lata pomysłu na fabułę. Ben Richards (Schwarzenegger), krnąbrny policjant żyjący w odległym, dystopijnym 2025 roku (sic!), na skutek odmowy wykonania rozkazu pacyfikacji pokojowej manifestacji trafia do morderczego reality-show. Stawką jest jego życie, a dla producentów liczy się wyłącznie dobra oglądalność. Zagwarantować ją ma efektowny rozlew krwi podczas kolejnych starć Richardsa z polującymi na niego Łowcami.

Jak na 1987 rok film Cohena miał czym zrobić wrażenie. Arnold wdzięcznie masakrował kolejnych, pstrokato odzianych łowców, rzucając uroczo krindżowymi one-linerami, a całość podlana była sosem z nieco siermiężnego moralitetu o tym, że telewizja jest bardzo zła, a my durni dajemy sobą manipulować. Tylko, że jak to sam King stwierdził: „Arnold jest tak daleko od Bena Richardsa, jak się tylko da”, a sama koncepcja teleturnieju została wykastrowana z niuansów społecznego komentarza. Zamiast tego znacznie rozbudowano rolę łowców, a akcja dzieje się na ściśle określonym, zamkniętym terenie, zamiast w całych zdewastowanych mniej lub bardziej USA. Film zapamiętano, ale do bycia ponadczasowym hitem czegoś zabrakło. Nie pomogło na pewno też przerzucanie projektu między reżyserami, a na brak doświadczenia Glasera narzekał nawet sam Schwarzenegger.

 

Dawno, dawno temu, w przyszłości

Oto jednak w 2025 roku znaleźliśmy się i my. Co prawda teleturniejów z opcją mordowania uczestników jeszcze nie mamy, ale ich poziom faktycznie już od jakiegoś czasu całkiem nieźle odpowiada krytycznej wizji Kinga. Trudno o bardziej dogodny moment na nową próbę zmierzenia się z adaptacją. Tym razem za sterami produkcji zasiadł nie kto inny, jak czczony przez wielbicieli nieco mniej banalnego kina Edgar Wright, który – jak sam twierdzi – marzył o zrobieniu remake’u „Running Mana” przez lata. W roli Bena Richardsa austriackiego kulturystę zastąpił natomiast, ostatnio często widziany na ekranie Glen Powell. Jak im poszło?

 

Run Richards, run

Dobrze. Naprawdę dobrze. Przynajmniej, jeśli – jak wspomniałem na wstępie – nie zależy nam na zobaczeniu Arnolda w wersji 2.0, tylko na dojrzalszej próbie zmierzenia się z wizją Kinga. Dojrzałość nie oznacza jednak braku akcji – wręcz przeciwnie. Wybuchowy chaos na ekranie jest prowadzony sprawnie i naprawdę cieszy oko. Jucha leje się radośnie na lewo i prawo. Znacznie bardziej wiarygodnie i sugestywnie pokazana jest też dystopijna rzeczywistość sterowana telewizyjną propagandą.

Glen Powell jako Richards nie ustępuje poprzednikowi charyzmą, kondycją czy nawet one-linerami („Whyyy?” w scenie, gdy zwisa na linie mnie absolutnie zabiło). Mam z nim tylko jeden problem: dla mnie jest zbyt miłym i sympatycznym american-boyem, żeby wiarygodnie odgrywać napady furii. Nie do końca wychodzi mu ten mrok i rozchwianie, choć trzeba przyznać, że się chłop bardzo stara. W kontekście całego filmu to niuans, niemniej jednak to jedna z kilku drobnych rzeczy, które w nowym „Running Manie” mi osobiście nie zagrała do końca tak idealnie, jakbym chciał.

Udało się za to na pewno wierniejsze oddanie książkowego Richardsa jako człowieka z przypadku motywowanego prostymi pobudkami. Proces wciągania go w dystopijną wersję show-biznesu jest dzięki temu znacznie ciekawszy. Jest zwykłym człowiekiem, który z desperacji trafia w tryby maszyny, której sposobu działania nie rozumie (do czasu oczywiście), a nie – jak w wersji z Arnoldem – od początku bohaterem wręcz namaszczonym do roli rebelianta i rewolucjonisty.

Ostatecznie – z całą sympatią do Schwarzeneggera – Powell jest po prostu kilka klas wyżej, jeżeli chodzi o umiejętności aktorskie i faktycznie gra, a nie tylko „w atrakcyjny sposób jest” na ekranie, jak jego poprzednik.

Warto wspomnieć też o reszcie obsady, bo przecież świetnie wypada Josh Brolin jako wyrachowany producent teleturnieju Dan Killian. Michael Cera (Elton) jest znakomity jako zdziwaczała, preppersowa wersja „Kevina samego w domu”, a Lee Pace (Evan McCole), nawet jeśli przez większość filmu nie widzimy jego twarzy, potrafi przykuć uwagę, gdy tylko jest na ekranie (obejrzyjcie „Fundację” – ten człowiek ma na drugie Majestat). Zapamiętamy również Colmana Domingo jako prowadzącego teleturniej Bobby’ego Thompsona, Katy O’Brian jako Laughlin czy Emilię Jones jako Amelię. Aktorsko film naprawdę dobrze trzyma poziom i potrafi co i rusz przyjemnie zaskoczyć.

 

All Wright, All Wright, All Wright

Bardzo mi odpowiada też sposób prowadzenia historii. Edgar Wright to reżyser, który znany jest z umiejętnego trzymania tempa, rzutkich dialogów czy zgrabnego puszczania oka do widza. To wszystko czuć i tu. Nie ma dłużyzn, zbędnych dialogów, wszystko ma swoje miejsce i cel. Komediowe akcenty bawią i nie przytłaczają. Miałem tylko czasami wrażenie, że może nie zawsze są idealnie spójne z epickością akcji. Tak jakby momentami jednak twórcy nie do końca mogli się zdecydować, czy ma być bardziej z przymrużeniem oka, czy jednak twardo i na serio. Oczywiście to super subiektywne odczucie i raczej kolejny niuans niż poważny problem.

Bardzo dobrze jest za to oddana atmosfera pościgu za głównym bohaterem i totalnego zaszczucia przez media. To kolejna zmiana na lepsze w kierunku oryginału Kinga. Zastanawia mnie za to bardzo mocno sama końcówka filmu. Nic nie spoilerując: czuję, że reżyser chciał podpuścić widza, dając mu to czego by oczekiwał. Jednocześnie jednak wszystkie znaki każą sądzić, że to po prostu jeszcze jeden element gry, medialny trick i manipulacja jakich wiele w świecie Richardsa. Przy tej wersji interpretacji będę obstawał – dzięki niej dla mnie film jest super kompletny i doskonale wie co chce powiedzieć. Obym się nie mylił. 😉

Czy nowy „The Running Man” będzie globalnym hitem? Nie zrozumcie mnie źle: to świetnie zrobiony film i bardzo atrakcyjny akcyjniak, ale nie wiem czy wystarczy siły niuansów i humoru Wrighta oraz charyzmy Powella (który – żeby nie było, robi co może, to widać, ale to jednak jeszcze nie poziom Toma Cruise’a, który samym sobą ciągnie film), żeby efektownie eksplodował box-office. Sama historia straciła niestety też przez lata na świeżości przez producje typu „Squid Game”.

Podsumowanie

Uciekinier to naprawdę solidne i dające się lubić kino akcji, ale ostatecznie nie proponuje nic zaskakującego ponad to, co widzieliśmy na ekranach w ostatnich latach. Tym razem Ben Richards naprawdę ma powód, żeby biec – i choć meta nie zaskakuje, droga jest wyjątkowo efektowna.

Zalety

  • dobre tempo i solidna dawka akcji,
  • kreacje aktorskie,
  • humor,
  • zdjęcia, scenografia, efekty,
  • fani opowiadania będą zadowoleni.

Wady

  • momentami odrobinę nierówny,
  • koncept stracił na świeżości.