Mieszkańcy Tokio zniknęli, a miasto nawiedziły mordercze istoty nadprzyrodzone sprowadzone przez niebezpiecznego okultystę. Sprzymierz się z potężną widmową istotą szukającą zemsty i opanuj szereg niewiarygodnych zdolności, aby poznać tajemnicę zniknięć. Staw czoła nieznanemu w grze Ghostwire: Tokyo.
Po pięciu latach od premiery The Evil Within 2 pracownicy japońskiego studia Tango Gameworks wypuszczają na rynek swój nowy tytuł, jakim jest Ghostwire: Tokyo. Gra to bardzo typowy przedstawiciel popularnych ostatnio gier akcji osadzonych w otwartym świecie, a dokładnie w największym mieście na świecie – czyli Tokio (a będąc jeszcze bardziej szczegółowym, to w jednej z tokijskich dzielnic, jaką jest Shibuya). Podczas rozgrywki przemierzamy wyludnione ulice miasta, walczymy z tajemniczymi Przybyszami oraz próbujemy za wszelką cenę wyjaśnić, dlaczego całe miasto zostało odcięte od świata tajemniczą mgłą. W opinii oczywiście nie dowiecie się, czy główny bohater gry Akito poradzi sobie z tym problemem, ale jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o samej grze i poznać moje zdanie na jej temat, to zapraszam do lektury.
Gra Ghostwire: Tokyo pojawiła się na moim radarze w 2021 roku podczas imprezy State Of Play. Dookoła gry pełno było znaków zapytania i niejasności, jednak jeden punkt był niemalże pewniakiem – klimat! Setki godzin spędzonych w serii Yakuza rozpaliło we mnie dużą sympatię do stolicy kraju kwitnącej wiśni, w związku z tym każda możliwość powrotu na ulice Tokio jest dla mnie niemałą przyjemnością. Nie inaczej było w tym przypadku! Jednak tym razem zamiast miasta tętniącego życiem, przyszło nam przemierzać opustoszałe ulice metropolii, które wyludniły się w tajemniczy sposób w ułamku sekundy i stały się placem zabaw dla wygłodniałych Przybyszów, żerujących na błąkających się duszach. Sama fabuła jest zwięzła, dość sztampowa i brakuje w niej ciekawych zwrotów akcji. Niesamowity potencjał drzemiący w studiu odpowiedzialnym za serię The Evil Within w mojej opinii nie został w pełni wykorzystany. O ile w „korytarzowych” sekwencjach podziwiamy reżyserski sznyt i nawarstwienie paranormalnego klimatu, tak cała pozostała część fabuły dziejąca się w otwartym świecie znacząco odstaje. Zdecydowanie gra zyskała, by w moich oczach przy inaczej rozłożonych akcentach, gdzie ulice Tokio byłyby tylko dodatkiem do zamkniętych i widowiskowo zaprojektowanych lokacji, a jest niestety na odwrót. Oczywiście zacząłem od kilku cierpkich słów, żeby teraz móc osłodzić je komplementami – a tych nie brakuje. Przede wszystkim gra wygląda nad wyraz dobrze. Od początku nie stroniono od słów, że Ghostwire: Tokyo będzie benchmarkiem nowej generacji i pomimo mojego sceptycznego podejścia (głównie przez mały rozmiar gry – mniejszy niż 20gb) zostałem miło zaskoczony. Żeby docenić pełny potencjał drzemiący w grze zdecydowałem się (trochę wbrew sobie, ponieważ zawsze priorytetem była dla mnie wydajność) na rozgrywkę w trybie jakości. Tryb ten oferuje wyższą rozdzielczość oraz pełny ray-tracing, który chyba jest kluczem, jeśli chodzi o aspekt wizualny gry. Ilość odbić podczas eksploracji jest niespotykana, w połączeniu z setkami neonowych szyldów skrzących się na ścianach budynków – daje to zaskakująco dobry efekt końcowy. Niestety wszystko to ograniczone 30 (bardzo stałymi) klatkami na sekundę, na szczęście dla fanów wydajności przygotowano szereg (łącznie 6) trybów graficznych, dzięki którym każdy gracz znajdzie optymalne dla siebie rozwiązanie. Będąc przy aspekcie wizualnym warto jeszcze pochwalić grę, ze efekty cząsteczkowe, które pojawiają się podczas walk – w połączeniu z dobrym HDRem wszystko wygląda bardzo dobrze.
A wspominając o walce, niestety czeka nas teraz parę gorzkich słów prawdy. Od pierwszych zajawek całe to „strzelanie” palcami wydawało mi się mało interesujące, mimo to liczyłem na to, że autorzy gry jakos z tego wybrną i sprawią, że system walki będzie przynajmniej poprawny. Tak się jednak nie stało i jeśli miałbym wymienić jedną największa wadę Ghostwire: Tokyo to bez wątpienia byłby to system walki. Tkanie – bo tak nazywa się ta czynność w grze, pozwala nam na władanie trzema żywiołami: wiatru, ognia i wody. Każdy z nich oczywiście różni się działaniem (pierwszy z nich to szybki atak działający na jednego oponenta, drugi ma możliwość zadawania dużych obrażeń obszarowych, natomiast ostatni z nich to krótkodystansowy atak o szerokim polu rażenia) jednak w rzeczywistości te różnice nie mają większego znaczenia i wybór żywiołu zależny jest głównie od tego, która amunicje posiadamy w obecnej chwili. Rykoszetem obrywa również drzewko umiejętności, które nie wprowadza żadnych combosów i ogranicza się do zwiększania szybkości/zasięgu/obrażeń poszczególnych żywiołów. Zdecydowanie za mało, bo wystarczyło aby dodać przeciwnikom odporność i podatność na poszczególne żywioły i takim prostym sposobem walka zrobiłaby się ciut bardziej angażująca. A tak jest po prostu bezcelowe strzelanie do niezbyt wymagającej sztucznej inteligencji, która nawet na najwyższym poziomie trudności nie sprawia absolutnie żadnego wyzwania.
Najgorsze za nami, więc możemy wrócić do tych lepszych aspektów gry. W poprzednim akapicie wspomniałem już co nieco o głównej fabule i świetnym klimacie. Gra może na pierwszy rzut oka może lekko przerażać i być pomylona z horrorem, ale bez obaw – to co widzimy na ekranie to typowo japońskie pomieszanie z poplątaniem, które jest wynikiem wielu nawiązań do kultury, legend czy nawet popkultury. Z jednej strony na ulicach paradują bezgłowe nastolatki w szkolnych mundurkach, z drugiej zaś w sklepie obsłuży nas wesoły i lewitujący kotek, zaś za rogiem pies w zamian za pogłaskanie i poczęstowanie smaczkiem wykopie nam parę monet w ramach nagrody. Japoński folklor przewija się przez cały czas spędzony z grą. Jest z nami podczas zadań pobocznych, które potrafią być zabawne, ale również uderzają w współczesne problemy cywilizacyjne takie jak wyzysk w wielkich korporacjach. Dodatkowo, miasto naszpikowane jest wszelakimi znajdźkami takimi jak tanuki, kappy, a zestawy znalezionych reliktów odkupi od nas nekomata w swoim małym sklepiku. Same znajdźki mogą przytłoczyć swoją ilością i różnorodnością, ale o dziwo czyszczenie map i patrzenie na wskaźnik ukończenia poszczególnych dzielnic dało mi dużo frajdy. Wszystko dzięki urozmaiceniu poszukiwań na wszelkie sposoby – niektóre przedmioty wymagają od nas sokolego wzroku, inne zaś to przedmioty codziennego użytku z merdającym futrzanym ogonem (japoński folklor pełną gębą, na prawdę nie jestem w stanie tego wytłumaczyć tak w jednym zdaniu), z kolei posążki Jizo będą wydawały specyficzny dźwięk gdy znajdziemy się odpowiednio blisko. Zbieranie tych wszystkich bibelotów daje kochane przez nas wszystkich trofea, ale oprócz tego odblokowuje pełno dodatkowej (mniej lub bardziej potrzebnego) zawartości takiego jak stroje, utwory muzyczne czy nawet pozy do użycia w trybie fotograficznym. Kropką nad i w tej całej układance jest oczywiście voice acting, który oczywiście polecam przeżywać w oryginale – czyli po japońsku. Oczywiście do dyspozycji jest angielski (całkiem znośny) oraz polski (zdecydowanie nie polecam) dubbing, jednak zdecydowanie polecam przynajmniej spróbowanie przeżywania tej przygody w sposób zgodny z zamysłem twórców.
Werdykt jest dla mnie niezwykle ciężki, bo początkowo, głównie przez nijaki system walki, gra była dla mnie trójkowym średniakiem, który nie dość, że nie wyróżnia się niczym szczególnym na rynku i w rywalizacji z tak świetnymi otwartymi światami, jakie spotkać możemy chociażby w Horizon Zero Dawn gra przegrywa w przedbiegach. Jednak… Po kilku nocach i ułożeniu sobie wszystkiego w głowie doszedłem do wniosków, że pomimo tego gra sprawiła mi na prawdę dużo frajdy. Lekka, ale zrozumiała fabuła (co bywa rzadkością w japońskich tytułach), pełne klimatu (pomimo absolutnego wyludnienia) ulice Tokyo widowiskowo rozświetlane przez skrzące się neony, które odbijają się w setkach kałuż, a to wszystko nasiąknięte folklorem, legendami, mitami i baśniami – podane w taki sposób, że osoby pierwsze raz mające styczność z tą kulturą nie poczują się w żaden sposób zagubione – wręcz przeciwnie! Dzięki notatkom, informacją i wpisom pojawiającym się w kompendium gracz szybko zapozna się z wszystkimi dziwactwami dziejącymi sie na ekranie. Ukończenie gry na 100% z początku wydawało się przytłaczającym celem, jednak bardzo szybko okazało się przyjemną i satysfakcjonującą zabawą. To zdanie chyba mocno sugeruje komu osobiście polecam ten tytuł. Jeśli jesteś fanem otwartych światów, czyszczenie mapy zawalonej setkami znaczników nie przeraża Cię i powoduje błogi spokój, to możesz się czuć spokojny – w Ghostwire: Tokyo spędzisz kilkadziesiąt przyjemnych godzin. Uczulam tylko na fatalny system walki oraz krótką i bardzo przeciętną fabułę.
Grę udostępnił wydawca.
Podsumowanie
Zalety
- klimat,
- bardzo dobrze wyglądające miasto (zwłaszcza z włączonym RT),
- pomimo mocnych akcentów i zaczerpnięć z kultury japonii, to gra wciąż pozostaje bardzo przystępna dla europejskiego gracza niekoniecznie oswojonego z takim orientem.
Wady
- nudny i nijaki system walki oraz bezmyślna SI,
- fabuła która przez pryzmat dotychczasowego dorobku studia mogłaby być kilka poziomów lepsza,
- przestarzałe podejście do otwartego świata, wypełnienie go znajdźkami to za mało, nie zaszkodziłoby parę bardziej zróżnicowanych aktywności.