Przez kilka ostatnich lat deckbuildery zostały odmienione przez wszystkie przypadki. W 2019 roku pojawił się król sprawujący najwyższą władzę w gatunku, a na imię mu było Slay the Spire pierwszy – następca tronu wkrótce! Wskazał drogę, spopularyzował, a potem co rusz pojawiali się naśladowcy (Roguebook, Pirate Outlaws) lub ci, którzy odważyli się na małe zmiany (Wildfrost, Griftlands). Wysyp rozrywki dla tych najbardziej zajawionych, a pech chciał, że jestem jednym z nich.
1 kwietnia 2025 na Steam trafił Nif Nif, który swoją uroczą otoczką mierzy w karciano omijany target młodszych odbiorców. Pozwoli on wcielić się w świnkę lub kota (odblokowanego za pierwsze przejście gry) i wyzbywa się wszelkiej brutalności. Zadaniem naszych protagonistów jest wyczyścić mieszkańców lasu z przytłaczającego ich brudu, co prawdę powiedziawszy, sprowadza nas do tego samego – mądrego zarządzania kartami i posiadaną energią. Zmienna? Wszyscy wyjdą z takiego pojedynku uśmiechnięci!
Do koryta!
Nie mogłem sobie odmówić testów, choć ograniczenie ich do pierwszych wrażeń może podpowiedzieć, z jakim (prima aprilisowym?) produktem mamy do czynienia. Oprawa teoretycznie wskazywała na uproszczenia w deckbuilderowych fundamentach, ale nawet ja nie przypuszczałem, jak daleko można w tym temacie zajść.
Schemat rozgrywki jest “Slayowy” i nijak nikt nie krył inspiracji. Trzy punkty energii na turę, z góry określone ataki/działania przeciwnika, klasyczna drabinka z wyborem trasy, a w tych ostatnich walka zwykła, elitarna, ognisko, sklep i kilka wyciągniętych dłoni w kierunku gracza. Ulepszamy karty, gotujemy zupy robiące za tutejsze eliksiry, a na kluczowe w StS artefakty zabrakło miejsca. Zabrakło, bo mogłyby przytłoczyć najmłodszych, a co ważniejsze, dodatkowa pomoc z nich idąca nie jest nam absolutnie potrzebna. Ta gra przechodzi się sama.
I jest to pokłosiem kilku czynników. Tym najbardziej oczywistym jest opieszałość naszych oponentów, którzy bardzo często pozwalają sobie na boostowanie swoich statystyk lub obniżenie naszych, co daje nam w teorii wolną turę na wyprowadzanie ciosów. Przy ich znikomych paskach życia, to kończy się zgonem (tfu, wyczyszczeniem), co… dotyczy również ostatniego bossa! Z ręką na sercu moje drugie podejście skrzyżowało mnie z nim i przy wsparciu zbieranych przez cały run zupek pozwoliło go wykończyć w JEDNEJ turze. Przy braku ascendencji poziomu trudności na życzenie (lub takowego nie zauważyłem), powodów na powrót nie znalazłem. Kot również nim nie był, bo jego deck wcale nie sprawiał wrażenie odmiennego. Nikomu się nie chciało kombinować w inną stronę niż atak – obrona. Smutno.
Drugim czynnikiem wpływającym na szeroko pojętą przystępność Nif Nifa jest nagroda za wygraną walkę. Zazwyczaj w gatunku są to karty, którymi rozbudowujemy nasz deck. Stajemy przed wyborem spośród kilku, gdzie równie kusząca bywa opcja pominięcia doboru i skupieniu się na szczuplejszej talii. Nif Nif nie rezygnuje z tych oczywistości, ale dodaje nową ścieżkę – upgrade karty. Coś, co bywa niezwykle cenne i wiąże się z konkretnym polem na mapie, których ilość nie powala, tu jest dostępne za ubicie mobków… Kto zna gatunek, ten wie, jaki to samograj. Nie zmienia tego fakt, że możesz boostować tylko sugerowaną przez grę kartę, bo zazwyczaj jest to opcja najkorzystniejsza. Łapiesz te z mocniejszymi atakami na start, a przy okazji je levelujesz i już… praktycznie czuć ending.
Inna sprawa, że wyczuwalny jest on od linii startu, bo Nif Nif to sprint, a nie maraton. Runy są krótkie i zakładają przejście jednej drabinki. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy po pierwszej prostej mapce pogratulowano mi występu i przyznano złoty medal. Chciałem grać dalej, bo przecież ten wykończony zanim zdążył cokolwiek zrobić typ nie może być tym ostatnim, prawda? Może, musi, a w nagrodę kolejne skórki i hełmy boostujące postać jeszcze mocniej. To nie do mnie tak, do mnie nie.
Świnia nienażarta
Znam wiele niszowych deckbuilderów (choć po prawdzie, to wszystkie gry tego gatunku można tak nazwać) i na wszystkie Monster Trainy (mój numer 2!), Inscryption, czy nawet Banners of Ruin, przypada kilka produktów godnych jedynie zapomnienia. Tyle że jak człowiek sam się nie sparzy, to w ogień nie uwierzy.
Nie chciałem demonizować tej świni z urzędu, a jakąś tam frajdę czerpać z tego rzucania kartami zawsze będę. I to mogła być lepsza gra. Wystarczyło czerpać ze sprawdzonych wzorców i obniżyć poprzeczkę o kilka szczebli, a nie zrzucać ją na podłogę. Bo tu nawet nie ma przesadnej radości dla najmłodszych, których mógłby kusić kolorowy styl. Rozumiem gry dla dzieci, ale nie chcę doświadczeń urągających inteligencji i spłaszczających rdzeń. Nie mam gwarancji, że ten “mój pierwszy deckbuilder” będzie stanowić fajny start pod kolejne. Mam wręcz wrażenie, że ktoś chrumknie przed ekranem z niesmakiem i już nigdy tu nie wróci.