Oswald „Oz” Cobb wykorzystuje wydarzenia z filmowego „Batmana”, starając się zbudować swoją pozycję w gangsterskim półświatku Gotham, co od zawsze było jego wielkim marzeniem.
We współczesnej telewizji napędzanej przez ogromne pieniądze gigantów streamingu jedno wydaje się być pewne. Marvel w połączeniu z Disney+ nigdy nie zrobi takiego serialu, jak “Pingwin” na Max. Po pierwszym odcinku wydaje się, że to produkcja niemal bez wad, murowany kandydat do najlepszego nowego serialu roku oraz pewniak przy kolejnym rozdaniu aktorskich nagród Emmy dla Colina Farrella i Cristin Milioti. A jego największym problemem wydaje się być fakt, że to tylko i aż pomost pomiędzy kinowymi filmami o “Batmanie” Matta Reevesa.
Od zera do najlepszego gangstera w Gotham
“Pingwin” to serial, w którym czuć ducha “Rodziny Soprano”. To produkcja dla dorosłych żywcem wyjęta z najlepszych czasów HBO, gdy w ramówce tego kanału królował nie tylko Tony Soprano, ale też policjanci i gangsterzy z “Prawa ulicy”. Oglądając „Pingwina” zapomnicie, że to projekt oparty na komiksach. Podobnie jak w przypadku “Batmana” Matta Reevesa, elementów superbohaterskich w tej historii praktycznie nie ma. To pozycja twardo osadzona na brudnych, cuchnących szczynami ulicach Gotham, w których Oswald „Oz” Cobb wykorzystuje wydarzenia, jakie miały miejsce w filmie do realizacji swoich własnych celów i marzeń.
Twórcą serialu jest Lauren LeFranc, ale nie da się oprzeć wrażeniu, że to Matt Reeves razem z Dylanem Clarkiem (producentem „Batmana”) najmocniej dbają o spójność alternatywnego uniwersum Gotham, w którym dzieje się akcja “Pingwina”. Już sam początek mocno nawiązuje do wydarzeń z trzeciego aktu “Batmana”, przypomina kto zginął, kto przeżył i jak na dziś wygląda przestępcze podziemie mrocznego miasta. Największe gangsterskie rodziny są mocno poobijane, bo Carmine Falcone zginął, a Salvatore Maroni siedzi w więzieniu. To idealny moment, dla kogoś takiego jak Oz, by spróbować wypłynąć na nieco szersze wody kryminalnego półświatka.
Odpowiedzialny za reżyserię pierwszego odcinka Craig Zobel funduje widzom spektakularny cold-open, w którym to poznajemy po raz pierwszy nieco porywczy, ale też mocno przebiegły i analityczny umysł tytułowego bohatera. A później jest tylko lepiej, bo Cobb w przeciwieństwie do potężnych rodzin mafijnych działa sam (choć przydatny staje się szybko, przypadkowo zwerbowany młodociany gangster grany przez Rhnezy Feliza) i zawsze ma plan, dzięki czemu jest kilka kroków przed przeciwnikiem.
Wybitny Colin Farrell i nie tylko
Mógłbym napisać, że „Pingwin” to teatr jednego aktora, bo Colin Farrell w swojej roli jest absolutnie wybitny. Charakteryzacja tytułowego bohatera jest tak przekonująca, że rozpoznacie go jedynie po głosie, choć i tak zabawa akcentem i modulacją dodatkowo to utrudnia. Farrell do perfekcji opanował wyrazistą mimikę Pingwina, marszczenie brwi, ale też jego sposób poruszania się, co z resztą w jednej ze scen wybrzmiewa niezwykle mocno, gdy Cobb ściąga na moment swojego buta, prezentując mocno zdeformowaną stopę.
Po Farrellu mogliśmy spodziewać się wybitnego występu, wszak swój aktorski kunszt i umiejętność przemiany pokazał już w filmowym “Batmanie”. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie z kolei Cristin Millioti, jako Sofia Falcone, córka zabitego bossa, która niedawno opuściła oddział psychiatryczny w szpitalu Arkham. W jej oczach widać psychodeliczny szał i faktycznie Milioti do perfekcji opanowała wytrzeszcz, pokazujący jak szaloną i niestabilną emocjonalnie bohaterkę przyszło jej grać. Nie znałem jej z tej strony i cieszy mnie, że w końcu zrywa z siebie łatkę przypiętą przez grę w sitcomie “Jak poznałem waszą matkę”.
Będący za kamerą Craig Zobel starał się robić wszystko, by jak najlepiej pokazać mrok i brud Gotham. W wielu momentach mu się to udało, bo zdecydowanie nie jest to miasto, w którym ktoś chciałby mieszkać. Niestety w jednej ze scen, gdzie Cobb zmuszony jest uciekać przez gangsterami w swoim śliwkowym Maserati, czuć wyraźnie braki w budżecie, a komputerowe ujęcia ulic pogrążonych w rzęsistym deszczu są na tyle sztuczne, że przypominają, iż mamy do czynienia “tylko” z serialem.
„Pingwin” rozbudowuje uniwersum, którego każdy potrzebował
Na pomysł stworzenia osobnego tytułu o “Pingwinie” Matt Reeves wpadł podczas prac nad “Batmanem”. Zwrócił się do swoich przełożonych z propozycją rozwinięcia postaci Oza Cobba, będąc świadomym, jak ważną rolę odegra w jego detektywistycznej trylogii o Batmanie. Jeśli ktoś wtedy wątpił, że jest to dobry pomysł, dziś nie powinien mieć żadnych wątpliwości. “Pingwin” zachwyca i pokazuje, jak potężnym samograjem na platformie Max jest uniwersum Gotham. Nie wejdzie ono nigdy w DCU Jamesa Gunna i traktowane jest jako elseworld (alternatywna rzeczywistość, podobnie jak w komiksach). Ale właśnie dzięki swojej odrębności i oryginalności, a także dojrzałej, ciężkiej historii dla dorosłych, serial ten jest tak dobry. I jestem przekonany, że na jednym “Pingwinie” się nie skończy. Po drugim “Batmanie” z Robertem Pattinsonem w roli głównej, na Max wyląduje zapewne kolejny spin-off oparty na innej, skomplikowanej postaci. I ma duże szanse stać się podobnym sukcesem.
Podsumowanie
Pingwin to najlepszy serial oparty na komiksach Marvela lub DC od czasu, gdy kreatywną swobodę w ich tworzeniu otrzymał Netflix, proponując swoim widzom pierwszy sezon „Daredevila”. Niech to będzie wystarczająca argumentacja dla was, by po „Pingwina” sięgnąć już teraz, nawet jeśli na kolejne odcinki trzeba będzie czekać tydzień.
Zalety
- gangsterski kryminał w stylu „Rodziny Soprano”,
- spektakularna rola Colina Farrella i zaskakująco dobra Cristin Milioti,
- pozycja dla dorosłych z wulgaryzmami, nagością i torturami, a jednocześnie wciąż oparta na komiksach,
- rewelacyjne plany zdjęciowe brudnego, zniszczonego Gotham.
Wady
- w scenach akcji czuć ograniczenia w budżecie,
- na kolejne odcinki trzeba czekać tydzień.